„You will never walk alone” („Nigdy nie będziesz maszerował sam”), to główne hasło które przyświeca największemu na świecie marszowi. De 4Daagse marsz został zorganizowany 106 raz, jak co roku z limitem uczestników 47 tyś. (zawsze jest więcej chętnych). Jest do wyboru kilka dystansów do pokonania dla cywilnych uczestników są to 120 km, 160 km, i 200 km. Wojsko ma narzuconą trasę 160 km, z dodatkowymi wymaganiami (umundurowanie, buty wojskowe i obciążenie 10 kg oraz z minimalnym limitem czasu 11 h). Marsz trwa cztery dni i podzielony jest na cztery trasy, które prowadzą po okolicach Nijmegen i Arnhem, tworzą zarys na mapie czterolistnej kończyny. Zabezpieczenie marszu i budowa obozowiska to ćwiczenia rezerwistów sojuszniczych państw, jak również część ćwiczeń obronnych weryfikujących przygotowanie elementu militarnego i cywilnego oraz obecności obcych wojsk w ramach tzw. HNS (host nation support). Marsz jest świętem narodowym Holendrów i tradycją jest przejście go choć raz w życiu.
Holandia jest państwem partnerskim żołnierzy 10 ŚBOT, w ramach współpracy międzynarodowej Dowództwo Wojsk Obrony Terytorialnej podjęło decyzję o uczestnictwie w tegorocznej edycji marszu. Do Holandii w dniach 13-21 lipca wyjechało 19 żołnierzy 10 ŚBOT. Szesnastu stanowiło zespół marszowy (7 żołnierzy zawodowych, 12 terytorialnej służby wojskowej), natomiast trzech zabezpieczało logistycznie. Świętokrzyscy Terytorialsi byli pierwszymi i jedynymi uczestnikami z WOT, lecz nie jedynymi z Polski. Również w marszu wzięło udział 22 żołnierzy reprezentujących Akademię Marynarki Wojennej i Akademię Wojsk Lądowych. Po czterodniowych zmaganiach (16-19 lipca), cały 16 - osobowy zespół ukończył marsz. Wszyscy zostali uhonorowani medalem Vierdaagsekruis, a drużyna otrzymała medal Groepsmedaille van der Vierdaagse.
Gratulacje dla moich żołnierzy!!! Przede wszystkim, cała drużyna dotarła do mety i osiągnęła założony cel. Poniesiony trud szlifuje charakter, a wysiłek podnosi wytrzymałość fizyczną i psychiczną żołnierza – podkreśla płk Sławomir Machniewicz dowódca 10 ŚBOT.
Dzięki uczestnictwu żołnierze 10 ŚBOT zacieśnili współpracę z Armią Holenderską. Również mogli wymienić doświadczenia z żołnierzami 34 państw. Obecność Wojska Polskiego pośród społeczności to już wartość dodana. Zdobyte doświadczenia pozwolą na wyciagnięcie wniosków i dopracowanie zaplanowanego uczestnictwa w kolejnej edycji marszu.
Jak wyglądał marsz? Dowiesz się z relacji por. Daniela Woś poniżej:
Do Holandii nasz 19 osobowy zespół wyjechał 13 lipca wojskowym autokarem. Po całonocnej trasie o 5:00 nad ranem jesteśmy na miejscu. Nijmegen wita nas chłodem i deszczem. Wysiadamy z autobusu i pierwsze, co widzimy to niesamowitą bramę obozowiska wojskowego w kształcie dwóch ogromnych butów wojskowych, przykrytych alianckim hełmem. Jak się później okaże, ta brama będzie nas żegnać i witać każdego dnia. Wjeżdżamy na teren „heumensoord camp”, i żeby dotrzeć do naszego namiotu pokonujemy trasę autobusem ponad 10 min. Wszyscy jesteśmy zdziwieni wielkością obozowiska i ilością namiotów. Jak się później okazuje razem z nami będzie ponad 6 tyś żołnierzy. Trafiamy do hali namiotowej, w której są podzielone boksy dla nas i innych państw min. Norwegii, Australii, Danii. Tam czekają na nas łóżka piętrowe. Obok są toalety, prysznice, umywalnie, namiot ze stanowiskiem do ładowania telefonów (wieża z ponad 100 gniazdkami) i holenderskie stanowisko dowodzenia międzynarodowego kontyngentu, w którym dopełnialiśmy formalności. Również tam czekała na nas zawsze kawa. Po szybkim kwaterunku, czas na śniadanie i tu znowu zaskoczenie, bo wchodzimy do stołówki, którą jednoczenie może przyjąć ok. 500 żołnierzy. Wszystko przygotowane „wydawka” na piątkę.
Następnie dostaliśmy informację, że o godz. 9:00 mamy stać na placu, bo będzie oficjalne otwarcie części wojskowej. I tak się stało. Staliśmy pośród żołnierzy z różnych państw, świeciło delikatnie słońce, pogoda poprawiła się. Finałem rozpoczęcia marszu było podniesienie flag 34 państw uczestniczących w marszu. Z dumą patrzyłem, jak nasz biało-czerwona pnie się do góry. W naszym poczcie flagowym była szer. Anna oraz reprezentant AMW. Podczas zbiórki spotkaliśmy innych żołnierzy z Polski, byli to przedstawiciele Akademii Marynarki Wojennej i Akademii Wojsk Lądowych. Jak się okazało uczestniczyli w zeszłym roku i udzielili nam cennych rad. Wspólne zdjęcie i wolne, ale nie na cały dzień. Popołudniu zostaliśmy przewiezieni autokarami transportu miejskiego (trochę ich było) do centrum Nijmegen. Tam czekały na nas lokalne władze i orkiestry muzyczne. Po uformowaniu kolumny (kilometrowej) przeszliśmy ulicami miasta w paradzie wojskowej. I tu pierwszy szok - pełne ulice ludzi, którzy nas witali a w całym mieście uroczystość, jak by w tym dniu Holendrzy obchodzili święto narodowe. Po godzinnej paradzie i oficjalnym otwarciu całego 47 tysięcznego marszu, wracamy autokarami do obozowiska. Kolejny dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta. Wieczorem wszyscy poświęcali czas na przygotowania do pierwszego dnia wymarszu. Przemyślenia, jak to będzie i co nas czeka, nie dawały zasnąć. Aż tu nagle o 3:30 z megafonów rozstawionych na całym obozowisku słychać muzykę i słowa pobudki.
Nie ma wyjścia trzeba zrzucić śpiwór, a noc była zimna. Na śniadanie marsz, a tam morze ludzi i zaskoczenie, jak sprawnie działa stołówka. Pakujemy kanapki na wynos i stajemy w wyznaczonym dla naszego zespołu sektorze startowym. Podchodzą sędziowie liczą nas i skanują kody kreskowe z bransoletek, które dostaliśmy dzień wcześniej (całą trasę naszego przemarszu dzięki temu można było śledzić w aplikacji). Skanowanie bransoletek było każdego dnia na starcie i mecie, a na trasie zawsze sędziowie przeliczali składy, wyrywkowo ważyli plecaki. Stoimy gotowi w mundurach, butach wojskowych, plecakach z obciążeniem 10 kg. Nad nami powiewa Polska flaga, którą niesiemy ze sobą. Pierwszego dnia (16.07) o godzinie 5:30 po usłyszeniu komendy Foward march! wystartowaliśmy wraz z innym krajami tworzącymi kontyngent międzynarodowy. Maszerując w defiladzie przed oficerami państw NATO przekraczamy wcześniej wspomnianą bramę. Dalej w kolumnach marszowych wchodzimy do miasta, jest 5:40. Przed domami mimo wczesnej pory stoją mieszkańcy i dzieci, które podbiegają zbić przysłowiową piątkę. Przez centrum miasta idziemy w ścisku, kolumna obok kolumny, kilka tysięcy żołnierzy. Różne rodzaje mundurów, kolorów beretów, czapek, różne flagi państwowe nagle przeplatają się z cywilnymi uczestnikami. Przechodzimy przez most w Nijmegen i wychodzimy na trasę wzdłuż rzeki Waalbrug. Droga jest szerokości dwupasmowej jedni z poboczem, wypełniona po brzegi i po horyzont z przodu i z tyłu uczestnikami marszu. Tu kolejny szok i pytanie: ile i skąd tyle ludzi? Trasa prowadzi cały czas asfaltem, jak się później okaże ten asfalt się nie skończy przez kolejne 150 km. Cały 4 dniowy marsz prowadzi tylko po asfalcie, co odczują nasze stopy. Pierwszy postój, który znakomicie był oznakowany na naszej aplikacji i znowu zdumienie.
Czekała na nas ogromna baza, którą przygotowały poszczególne kontyngenty wojskowe m.in. USA, Niemcy, Norwegia, Dania itp. Naszą ekipę logistycznie zabezpiecza Holandia. Tu od razu jesteśmy pod ogromnym wrażeniem profesjonalizmu. Czekają na nas przygotowane posiłki, miejsca do odpoczynku, punkt medyczny, miejsce do pobrania wody, toalety. Profesjonalizmu dopełniają żołnierze, którzy podchodzą i zbierają śmieci po wszystkich uczestnikach, wszystko po to, żeby wszyscy mogli się, jak najlepiej zregenerować. Pierwszy postój i pierwsze pamiątki bynajmniej na moich stopach mowa o bąblach. Plastry, klej i naprzód marsz. Takich postojów mieliśmy w tym dniu jeszcze dwa w tak przygotowanych warunkach. Wchodzimy do pierwszego sąsiedniego miasteczka i kolejny szok. Przy każdym domu stoją mieszkańcy, mają rozstawione namioty, gra muzyka, ludzie tańczą. Wszyscy częstują nas słodyczami, owocami, wodą, napojami, dzieci stoją z miskami żelków i wzrokiem kotka ze Shreka wymuszają poczęstunek. Na drugi dzień nie mogliśmy już patrzeć na słodycze. W mieście jedno wielkie święto, grają orkiestry, wszyscy skandują nazwy państw przechodzących wojsk. Po chwili słyszymy „dzień dobry, Poland ?”, a z głośników słychać skandowanie POLAND, POLAND !!! GOOD LUCK !!! Oczywiście tak podnoszące na duchu okrzyki słyszeliśmy każdego dnia kilkadziesiąt razy. Czasem dochodziły jeszcze zapytania Poland? Lewandowski!!!. Taki przemarsz, w tak pięknej scenerii i atmosferze nie opuszczał nas przez całe cztery dni i 160 kilometrów, co pomogło przetrwać kryzysy kondycyjne. W pierwszym dniu mieliśmy dość dobre tempo i tylko trzy odpoczynki, na których standardowe procedury, wymiana skarpet, klejenie odcisków i talkowanie. Dzień kończymy z pokonanym odcinkiem 43,5 km i czasem 8 h 40 min.
Przed przejściem przez wspomnianą bramę sędziowie sprawdzają stan osobowy i skanują opaski. W końcu meta, a tam z wrzawą i oklaskami czeka tłum żołnierzy. Dumnie wchodzimy z rozwiniętym banerem 10 Świętokrzyskiej Brygady Obrony Terytorialnej. Zmęczenie daje o sobie znać, ale cóż trzeba iść na kolację. Toaleta, regeneracja, opatrywanie zebranych bąbli i spanie. Kolejny dzień również zapoczątkowała serenada z megafonów, tym razem wyjście o 5:00 rano. Procedura startowa taka sam. Po niej w końcu w trasie. Rozciągamy zastałe mięśnie, przyzwyczajmy organizm na nowo do wysiłku i przyzwyczajamy do zebranych pamiątek- bąbli. Wstaje słońce i atmosfera marszu budzi się na nowo. W tym dniu nasz prowadzący ppor. Tomasz zmienia taktykę marszu, robimy przerwy, co godzinę. Dziś krótszy odcinek, więc możemy sobie na to pozwolić. Idąc napotykamy na żołnierzy US Army w różowych kapeluszach. Widok niecodzienny i zarazem zagadka, o co chodzi? Jak się później dowiaduję każdy dzień marszu ma swój kolor, a dzisiejszy jest różowy. Ach ta fantazja Amerykanów! Cały dzień maszerowaliśmy w takiej samej atmosferze, jak dzień wcześniej docierając do mety po czasie 9 godzin pokonując 38,5 km. Znacznie wolniej niż wczoraj. Meta, regeneracja, opatrywanie ran i gotowi do trzeciego dnia. O godzinie 3:30 znów krzyczą megafony, już przyzwyczajony łapię jeszcze 5 min. drzemki. W końcu stajemy zwarci i gotowi. Start 5 rano, idziemy. Trasa, jak co dzień przez miasta okalające Nijmegen, a więc nieustanne święto. Dziś zapowiadają upały i się nie mylą, słoneczko nie odpuszcza. Większość ma przeświadczenie że Holandia to płaska depresja.
No cóż są też wyjątki. Dzisiejsza trasa (18 lipca) kryła się pod nazwą Siedmiu Panien, czyli siedmiu wzgórz i ostanie 20 km trasa prowadziła pod górę i w dół. W tym dniu miałem przysłowiową „ścianę” i tylko dzięki ekipie, z którą maszerowałem udało się ją pokonać. Tempo marszu spadło do minimum. Ten dzień zakończyliśmy z czasem
10 h i 30 min, dystans 41,5 km. Powitani hucznie na mecie przez organizatorów idziemy leczyć rany i kontuzje. Przez te trzy dni nazbierałem sporo bąbli, asfalt jest zabójczy. W tym dniu zdecydowałem się odwiedzić szpital polowy, ilość pamiątek i kontuzja kolana poniekąd przymusiły mnie do tego. Tu zaskoczenie, wchodzę dostaję dwa numerki, jeden do fizjoterapeuty drugi do pielęgniarki na przebijanie bąbli. Po minucie zostaję przyjęty, a kolano „zatejpowane”. Kolej na przebijanie bąbli. Tu szok, hala w której jest około 200 łóżek, przy każdym pielęgniarka opatrująca żołnierzy z wszystkich możliwych państw. Super obsługa i profesjonalna pomoc. Pozaklejany gotów do jutrzejszego finału. Ostatni dzień wstajemy o 1:30, tym razem bez pięknej muzyki. W drodze na śniadanie jednak nas nie ominęła. Start 3:00, procedura taka sama. W tym dniu organizator zmienił zasady ze względu na 30 stopniowe upały. Dla cywili skrócił o 10 km każdą trasę. My żołnierze też dostajemy bonus możemy iść bez obciążenia 10 kg, długość trasy ta sama. Startujemy i od razu odczuwam różnicę jakości marszu bez tego balastu. Idzie się dobrze. Każdy z nas przez te 3 dni nałapał tyle pamiątek, że mógłby spokojnie zrezygnować i nikt nie miał by do niego pretensji. Ale jak zrezygnować, nie ma takiej opcji. Po 15 km jedynemu z naszej ekipy wysiadło biodro i myśli o rezygnacji. Stajemy na wysokości zadania wspierany dopingiem i środkami przeciwbólowymi, idzie dalej. Dziś długi odcinek, a czasu tylko 11 h, więc przyspieszamy. Zasuwamy przez większość dnia tylko w obecności sojuszniczych żołnierzy, bo cywile idą inną trasą, co ułatwia zwiększenie prędkości.
Na 30 kilometrze kolejny szok, wojsko holenderskie skonstruowało most pontonowy o długości około 150 m na rzeczce na potrzeby marszu. W tym miejscu łączymy się z cywilami i zasuwamy dalej. Na ostatnim postoju sprawdzamy odległość i czas. Nie ma go zbyt wiele. Postanawiamy ostanie 12 km iść bez odpoczynku. Maszerujemy w tempie blisko 6 km na godzinę, zaciskamy zęby, nie myślimy o bąblach, liczy się tylko finał. Na tym ostatnim odcinku czeka na nas jedna wielka feta na naszą cześć. Mieszkańcy polewają nas wodą i wręczają kwiaty. W pewnym momencie widzę dwóch „naszych” por. Piotr i kpr. Szczepan wymijają naszą kolumnę i biegną dookoła ronda z biało czerwonymi flagami, słychać skandowanie Polska, Polska, Poland, Poland. Nie wiem skąd jeszcze na to mieli siłę – ale dało nam to powera. Pod koniec jeszcze kontrola sędziowska, na której się dowiadujemy że jeszcze 2 km do mety. Coś się nam nie zgadza, bo my mamy 7 km na aplikacji. Po krótkim czasie ktoś na wskazuje zejście w lewo i jest faktycznie meta. Jesteśmy na niej w komplecie, wszyscy jak jeden organizm z różnymi kontuzjami. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Skanowanie opasek przez sędziów i gratulacje. Jesteśmy w wyznaczonym limicie czasowym. ZWYCIĘSTWO !!! Przechodzimy na wyznaczone miejsce odpoczynku, nasz dowódca zespołu ppor. Tomek idzie do organizatorów odebrać medale. W końcu wyczekiwany moment. Dowódca organizuje zbiórkę i każdemu przypina do munduru wywalczony medal Vierdaagsekruis. Natomiast cała drużyna otrzymuje medal zespołowy Groepsmedaille van der Vierdaagse. Chwila radości, gratulacji zdjęć pamiątkowych. Jeszcze czeka nas parada w mieście. Cała kolumna wojsk z wszystkich państw na zakończenie marszu paradowała ulicami Nijmegen. Okazało się, że to właśnie te brakujące 5 km marszu. Nie miało to już dla nas znaczenia. Niesieni glorią i chwałą maszerujemy dumnie pośród kilkuset tysięcznego tłumu. Po finalnej paradzie przed oficjalną trybuną vipów po kilkuset metrach kończymy marsz. Finalnie w tym dniu przeszliśmy 43 km w czasie 9 h 52 min. z dodatkową piąteczką defilady. W tym dniu nie wracamy już pieszo do obozowiska, mamy transport.
Podsumowując, przed przyjazdem celem rozpoznania czytałem na temat tego marszu, rozmawiałem z kolegą Bartkiem, który go 3 krotnie ukończył i miałem w głowie jakąś wizję czego oczekiwać. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Liczba ponad 47 tyś. uczestników jest niewyobrażalna dla ludzkiego umysłu. Wielkość wojskowego obozowiska, to dla mnie szok, jeszcze większy szok do dopracowana do najmniejszego szczegółu logistyka. Do tego stopnia, że nawet nie myślałem o pewnych rzeczach, a one były przygotowane, wszystko na czas, bez proszenia się. Ogromna serdeczność uczestników i jeszcze większa mieszkańców. Każdy, czy to cywil czy żołnierz, mówił do ciebie „cześć, jak się masz?”. Pytał, czy wszystko dobrze i życzył powodzenia w marszu. Ta serdeczność i kibicowanie lokalnej społeczności myślę, że nam wszystkim pomogło osiągnąć cel. Jeśli chodzi o sam marsz jest bardzo ciężki. W swoim życiu trochę przeszedłem m.in. 5 pielgrzymek pieszych do Częstochowy i 18 Marszy Szlakiem I Kompani Kadrowej, więc jakieś doświadczanie mam. Ten marsz był najtrudniejszym z moich dotychczasowych. Intensywność, krótki sen, 4 etapy, marsz w kolumnie tylko po asfalcie, obciążenie 10 kg i wojskowe obuwie zrobiło swoje. Co bym nie napisał, to i tak nie odzwierciedli rzeczywistości. Po prostu trzeba tam pojechać, przejść marsz i przeżyć to na własnej skórze!
.
Napisz komentarz
Komentarze