PAP: Ostatnio głośno było o Oskarze D., 25-latku, który sam siebie określał mianem uzdrowiciela, tudzież naturopaty i podejmował się leczenia ludzi, nie mając ku temu żadnych kwalifikacji. Bomba wybuchła, kiedy zmarła jedna z jego pacjentek – którą można by było uratować, gdyby poddała się konwencjonalnemu leczeniu. To jednostkowy przypadek?
Dr Jakub Kosikowski: Nie, absolutnie, podobne historie o swoich pacjentach może opowiedzieć każdy onkolog w Polsce.
PAP: Jak wielu jest takich szarlatanów?
J.K.: To kwestia szacowania, bo twardych danych nie mamy, chociaż ostatnio rząd przydzielił PKD (Polska Klasyfikacja Działalności) na użytek takich biznesów, więc być może w przyszłym roku policzymy, ile osób się tym zajmuje.
PAP: Izba lekarska nie zajmuje się takimi przypadkami?
J.K.: Nie, oni są poza naszą jurysdykcją, chyba że ktoś nam złoży takie doniesienie, to wówczas przekierowujemy je do prokuratury.
PAP: Pamięta pan ze swojej praktyki takie przypadki, gdy musiał interweniować, gdyż jakiś znachor robił krzywdę pańskim pacjentom?
J.K.: Miałem pacjentów, którzy padli ofiarą szarlatanów. Tylko problem polega na tym, że kiedy się o tym dowiadywałem i podpowiadałem, że warto by taką osobę pociągnąć do odpowiedzialności, napotykałem na opór nie do przezwyciężenia.
To byli zazwyczaj pacjenci, których leczenie polegało już nie tyle na ratowaniu życia, co jego przedłużeniu, więc nie chcieli tracić cennego czasu na przepychanki sądowe z oszustami. I wstydzili się, że dali się komuś tak oszukać.Ich rodziny także nie były zainteresowane tym, żeby szarlatana postawić przed sądem, bo zazwyczaj to one namawiały swoich bliskich, żeby poszukali terapii "alternatywnej". A kiedy okazało się, że ta zakończyła się fiaskiem, także było im wstyd. Tak więc, nawet mając wiedzę o nagannych, wręcz przestępczych praktykach, nie miałem świadków, a bez nich nie ma z czym iść do prokuratury.
PAP: Patrząc na ilość ogłoszeń o "cudownych terapiach" w sieci, albo na wielkie, gromadzące tysiące ludzi, kongresy, które organizuje Jerzy Zięba, trudno się oprzeć wrażeniu, że państwo polskie jest bezradne wobec takich procederów.
J.K.: To prawda, jest bezradne, a różnym instytucjom – np. izbom lekarskim czy Rzecznikowi Praw Pacjenta – brakuje narzędzi, żeby cokolwiek zmienić. Tak izby, jak i rzecznik, mogą zajmować się wyłącznie legalnymi praktykami, szarlatani leżą poza ich jurysdykcją. Co gorsza, prokuratura, kiedy nawet spływa do niej doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez jednego czy drugiego "uzdrowiciela", bardzo często traktuje ich działalność jako mającą znikomą szkodliwość społeczną.
Tak samo było z Oskarem D. Rzecznik Praw Pacjenta złożył na niego doniesienie do prokuratury, prokurator przesłuchał mężczyznę (i nikogo innego poza nim), a kiedy usłyszał od niego, że ten niczego złego nie robi, szybciutko umorzył sprawę. Dopiero sąd nakazał powtórnie wszcząć postępowanie.
PAP: Skąd pana zdaniem bierze się popularność wszelkiej maści znachorów?
J.K.: Odpowiadając na to pytanie, muszę wrzucić kamyczek do naszego lekarskiego ogródka. Winę za to ponosi m.in. totalna niewydolność systemu ochrony zdrowia, z czego bierze się to, że wielu lekarzy jest po prostu wypalonych, nie ma czasu dla pacjentów, nie ma dla nich empatii. Tymczasem u takiego szarlatana chory dostaje nieograniczoną ilość czasu (za który, oczywiście, słono płaci), a do tego zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, więc się chwyta tych zapewnień, chce w nie wierzyć.
Kolejna kwestia, to słaba edukacja zdrowotna w polskim społeczeństwie. Ten rząd poniósł w tej kwestii totalną klęskę, gdyż – pewnie na skutek błędów w komunikacji – wyszło na to, że przedmiot edukacja zdrowotna, jaki miał wprowadzić do szkół, został utożsamiony z seksualizacją dzieci, więc pomysł legł w gruzach, a dobrze byłoby uczyć młodych ludzi choćby tego, czym różni się medycyna oparta na naukowych faktach od tego, co opowiadają szeptunki w swoich izbach.
I jeszcze trzecia sprawa, bodaj najważniejsza, a mianowicie popularność mediów społecznościowych. Kiedyś osoby, które szukały pomocy znachorów, korzystały z poczty pantoflowej. Dziś wystarczy wejść do internetu i zadać pytanie. Natomiast duże portale społecznościowe niespecjalnie walczą z dezinformacją w tej tematyce, bo im się to nie opłaca – szarlatani płacą za reklamy, generują klikalność.
Na koniec, żeby zakończyć ten wątek: są tacy pacjenci, którzy a priori odrzucają metody proponowane przez konwencjonalną medycynę, jeśli chodzi o leczenie nowotworów, gdyż często wiążą się one z różnymi niedogodnościami czy powikłaniami. Operacja często oznacza ból, chemioterapia wypadanie włosów, lekarz ma obowiązek poinformować pacjenta o ryzyku związanym z zastosowaniem poszczególnych terapii.
Cudotwórca nigdy nie wspomni o ryzyku niepowodzenia, będzie zapewniał, że wszystko będzie super, wystarczy łykać zakupioną od niego miksturę. Dlatego człowiek, który nie ma wiedzy, wybierze to, co jego zdaniem będzie dla niego lepsze, łatwiejsze, niewymagające poświęceń.
PAP: Przypomniał mi się Jacek Kaczmarski, nasz wielki bard, który, być może, mógłby żyć, gdyby nie uwierzył szamanom...
J.K.: ...i nie leczył raka gardła "holistycznie". Znam chorego, z nowotworem, który można było usunąć, ale on wolał się odrobaczać. Inna pacjentka, także z nowotworem operacyjnym, nie poddała się zabiegowi, bo jej rodzina, notabene medyczna, na szczęście nie lekarska, naciągnęła ją na ozonowanie krwi i chelatację. Ta kobieta zmarła, ale rodzina, oczywiście, nie pali się do tego, żeby oszustów pociągnąć do odpowiedzialności, bo sama czuje się winna.
PAP: Czym jest ta "chelatacja"?
J.K.: To metoda polegająca na usuwaniu m.in. metali ciężkich z organizmu przy zatruciu, stosowana w medycynie w pewnych konkretnych przypadkach, natomiast szarlatani rekomendują to jako panaceum na wszystko - od nowotworów po zaburzenia ze spektrum autyzmu.
PAP: A ja już myślałam, idąc za reklamami zostawianymi w sieci przez "naturopatów”, że za większość chorób odpowiedzialne są robaki albo grzyby.
J.K.: No właśnie, gdyby im wierzyć, to okazałoby się, że na świecie nie ma nowotworów, a to, co onkologia za nie uważa, jest manifestacją grzybów albo pasożytów.
PAP: Czy wyobraża sobie pan jakieś rozwiązania prawne, które ukróciłyby takie znachorskie interesy?
J.K.: Tutaj dochodzimy do sedna problemu: można napisać najbardziej restrykcyjne prawo, tylko co z tego, jeżeli my nie przestrzegamy tego już istniejącego. Obowiązujące dziś przepisy mówią, że leczyć w Polsce mogą lekarze i - w pewnych aspektach - inni profesjonaliści medyczni.
Ustawa o zawodach lekarza i lekarza dentysty przewiduje odpowiedzialność karną za udzielanie świadczeń zdrowotnych polegających na rozpoznawaniu chorób oraz ich leczeniu przez osoby nieposiadające do tego uprawnień i przewiduje za takie czyny karę grzywny, a jeśli ktoś działał dla osiągnięcia korzyści majątkowej lub wprowadza w błąd co do posiadania takiego uprawnienia, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Natomiast jeżeli taki znachor naraził chorego na poważny uszczerbek zdrowia albo wręcz spowodował jego śmierć, wówczas może zostać pozbawiony wolności na okres do ośmiu lat.
PAP: Te kary nie wydają się zbyt srogie, zapytam więc jeszcze, czy działają.
J.K.: Nie działają. Mieliśmy przypadek lekarza, któremu zabraliśmy uprawnienia, ale on wciąż leczył. Złożyliśmy na niego zawiadomienie do prokuratury, bo my już nad nim nie mieliśmy żadnej władzy, ale prokuratura odpisała, że co prawda ten człowiek nie ma prawa wykonywania zawodu, ale ma dyplom lekarza, więc o co nam chodzi?
Inny przypadek: sąd zawiesił lekarzowi prawo do wykonywania zawodu. Ale zanim przysłał dokumentację do NFZ i do izby lekarskiej, upłynął ten okres zawieszenia, więc on przez ten cały czasu pracował, wystawiał recepty, skierowania. Pismo z sądu wpłynęło po tym, jak się kończył okres zawieszenia, więc włos mu nie spadł z głowy za to, że prowadził działalność medyczną w czasie, kiedy był zawieszony.
PAP: Mamy więc do czynienia z zaniechaniami po stronie prokuratury i sądów?
J.K.: Tak. Podobnych "kwiatków" jest wiele, są też winy po naszej stronie, ale staramy się to jako samorząd poprawić. Kolejny przykład: prokuratura stawia zarzuty, idzie do sądu z lekarzem i mimo że ma obowiązek poinformować o tym izbę lekarską, tego nie robi. Potem my się z mediów dowiadujmy się, że komuś nie zabraliśmy albo nie zawiesiliśmy prawa do wykonywania zawodu. Dlatego jestem sceptyczny wobec zaostrzania prawa, bo to, które jest, byłoby wystarczające, pod warunkiem, gdyby działało, gdyby było egzekwowane.
Są przepisy, dzięki którym takiego Oskara D., Jerzego Ziębę czy Huberta Czerniaka można by odciągnąć od pacjentów i uchronić przed nimi potencjalne ofiary. Na razie dr Czerniak ma nieprawomocnie odebrane prawo wykonywania zawodu, sprawa się toczy w II instancji, co nie przeszkadza mu "leczyć" ludzi jako - co sam podkreśla w socialmediach - jako naturopata. Prawdę mówiąc, takim jak on, bycie lekarzem jest do niczego nie potrzebne.
PAP: Czyli mogę sobie jutro otworzyć sklepik w sieci, gdzie będę sprzedawała liście bobkowe, kozieradkę i jaskółcze ziele jako remedium na raka i choroby krążenia, zarabiać miliony, a pies z kulawą nogą się tym moim biznesem nie zainteresuje?
J.K.: Właśnie tak, chyba że któryś z pani pacjentów umrze w widowiskowy sposób i wezmą się za sprawę media, dziennikarze tacy, jak np. Michał Janczura z Wirtualnej Polski. Inaczej włos z głowy pani nie spadnie.
PAP: Więc jeśli organy ścigania, wymiar sprawiedliwości, mają znachorskie praktyki gdzieś, jeśli ludzie mają gdzieś naukę i lgną do szarlatanów, to może lepiej machnąć ręką i zostawić to wszystko wolnemu rynkowi?
J.K.: Ale to tak właśnie wygląda, uwaga opinii publicznej, ale także instytucji, które pani wymieniła, ogniskuje się od pożaru do pożaru. Przecież, zanim wyszło na jaw, że jedna pacjentka Oskara D. umarła, było wiadomo, jak on leczy ludzi i jakie głosi poglądy. Kiedy wreszcie prokuratura przyjrzy się tej sprawie, może wyjść, że ofiar było więcej. Już z mediów wiemy o kolejnej.
PAP: Jaki wymiar kary grozi Oskarowi D.?
J.K.: To zależy, jaki dostanie zarzut. Jeśli to będzie leczenie ze skutkiem śmiertelnym, to zagrożenie wynosi do ośmiu lat pozbawienia wolności. To jest o tyle paradoksalne, że lekarzowi, który popełni jakiś błąd skutkujący śmiercią pacjenta, grozi taka sama kara.
PAP: Nie jestem prawnikiem, więc nie będę snuć rozważań, czy działanie znachora wyczerpuje art. 148 k.k., czy może podlega pod inny paragraf.
J.K.: Ja także nie będę w to wchodził, ale proszę zauważyć, że w sumie znachorowi grozi mniej, bo lekarz może stracić prawo do wykonywania zawodu, a "cudotwórca" tego nie straci.
PAP: Słyszał pan o przypadku, żeby znachor dostał górny wymiar kary, czyli osiem lat pozbawienia wolności?
J.K.: Nie. Może pamięta pani sprawę z Nowego Sącza, kiedy znachor "leczył" półroczną dziewczynkę tak "skutecznie", że zmarła. Dostał za to wyrok 3,5 roku więzienia.
Źródło: Mira Suchodolska (PAP)
Napisz komentarz
Komentarze